Saturday, February 23, 2008

Rozmowa z Marią Fieldorf-Czarską, córką generała Augusta Emila Fieldorfa "Nila"

Rozmowa z Marią Fieldorf-Czarską, córką generała Augusta Emila Fieldorfa "Nila"


Rozmowa z Marią Fieldorf-Czarską, córką generała Augusta Emila Fieldorfa "Nila"

24 lutego 1953 r. o godz. 15.00 w więzieniu na Mokotowie został zamordowany generał "Nil". Czy wtedy wiedziała Pani, co stało się tego dnia?
- Byłam akurat około godz. 11.00 w prokuraturze w Warszawie. Przyjechałam z Łodzi, by dowiedzieć się, co dzieje się w sprawie ojca. Chodziło o to, że nie byłam w 100 procentach pewna, czy odrzucono podanie dziadka, Andrzeja Fieldorfa, do Bieruta o łaskę dla ojca. Przyjeżdżałam więc co kilka dni do Warszawy, żeby się dowiedzieć o los tego pisma. 24 lutego powiedziano mi, że nic nie wiadomo. Następny raz przyjechałam do Warszawy w pierwszych dniach marca. Wtedy oznajmiono mi, że wyrok na moim ojcu wykonano 24 lutego o godz. 15.00... Dlatego tak mi zależało, żeby w tym roku, w 55. rocznicę zamordowania ojca, o godz. 15.00 w telewizji publicznej wyświetlono film "On wierzył w Polskę" autorstwa Aliny Czerniakowskiej. Nie było zgody. Nawet na to sobie ojciec nie zasłużył... Czasem odnoszę wrażenie, że to nie są Polacy, ci, którzy podejmują takie decyzje.

Jesienią 2007 r. pion śledczy IPN wystąpił o europejski nakaz aresztowania wobec Heleny Wolińskiej, która podpisała nakaz aresztowania generała. Liczy Pani na to, że uda się ją sprowadzić do Polski?
- Nie, skądże. Anglicy jej nie wypuszczą. Tak się złożyło, że Polacy walczyli o Anglię, ale nie mogli potem dostać obywatelstwa brytyjskiego, a Wolińskiej dano je bez żadnych oporów i teraz jest chroniona.

Pani od lat podejmuje wysi łki, by doprowadzić do osądzenia sprawców zbrodni na generale. Kiedy to się zaczęło?
- W 1990 roku. Pierwsza była sprawa sędzi Marii Gurowskiej, która wydała na ojca wyrok śmierci. Ale zmarła w 1998 r., zanim ruszył proces. Były ciągłe odroczenia, przewlekano procedury, osiem lat właściwie zmarnowano.

Wtedy krąg osób zamieszanych w zbrodnię na "Nilu" był znacznie szerszy. Gdyby nie "gruba kreska", kto wie, może sprawiedliwości stałoby się zadość.
- Ale nie chciano nic robić! To był mord sądowy, bardzo nie na rękę było wszczynać sprawę takich zabójstw, bo to oznaczało precedens. Proszę sobie wyobrazić, że wymiar sprawiedliwości wciąż stoi na stanowisku, iż żyjące jeszcze trzy osoby, które uczestniczyły w morderstwie na moim ojcu: prokurator Alicja Graff, Witold Gatner i śledczy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Kazimierz Górski, postępowały zgodnie z obowiązującym prawem! Ale przecież nawet wbrew temu prawu Górski odmówił dopuszczenia wskazanych przez ojca świadków! Mało tego, podczas przesłuchania w prokuraturze w latach 90. wszystkiego się w ogóle wyparł. A przecież to Górski spreparował fałszywych świadków, to on sporządził fałszywy akt oskarżenia przeciwko ojcu.

Wyczuwam, że przemawia przez Panią nie tylko ból córki? Niegodnie traktowana "sprawa generała 'Nila'" upokarza nas wszystkich.
- Mówię publicznie, że gdyby mój ojciec był Żydem i zamordowaliby go Polacy, to na pewno by ich znaleźli, osądzili i skazali. Mord sądowy na moim ojcu od początku, od wydania nakazu aresztowania przez Wolińską, do wykonaniu wyroku, przy którym asystował jako prokurator Gatner, dokonany był przez osoby pochodzenia żydowskiego. Sąd Wojewódzki: pani Gurowska, prokurator i adwokat z urzędu, Sąd Najwyższy - Igor Andrejew, matka Żydówka, ojciec Rosjanin.

W jednym z pism do prokuratury, domagając się ścigania sprawców mordu, pisała Pani, że "Czas najwyższy odsłonić żelazną kurtynę stworzoną na polecenie sowieckich okupantów, a w niektórych przypadkach jeszcze obowiązującą". Ta kurtyna wciąż odgradza od prawdy?
- Nie mogę pojąć, że niby jest wolna Polska, a ja wciąż napotykam jakiś mur. Nie ma mowy, żeby go przebić. W 50. rocznicę śmierci ojca Instytut Pamięci Narodowej w Warszawie zorganizował sympozjum, na którym więcej mówiono o oprawcach niż o moim ojcu. Chciałam wstać i zapytać, czy to jest sympozjum ku czci pana prokuratora Emila Merza, czy generała Augusta Emila Fieldorfa, bo mam wątpliwości.

Czy tak Pani wyobrażała sobie wolną Polskę?
- Ależ skąd! Zawsze powtarzam, że moją Ojczyzną jest Polska Podziemna. Ojczyzna kojarzy mi się z matką, trzeba ją też kochać jak matkę. Tak jak wobec rodziców mamy pewne oczekiwania, tak i wobec Ojczyzny. Jeżeli te oczekiwania zostają zakłócone przez najeźdźców, to wtedy trudno - nie można mieć pretensji, bo jest okupacja. Dlatego w czasie okupacji niemieckiej stworzyliśmy swoją własną Ojczyznę - prawą, szlachetną, która żąda ofiar. Nie zastanawialiśmy się, że coś złego może nas spotkać przez to, że jej służymy. Dlatego mówię, że moją Ojczyzną jest Polska Podziemna. Bo Polska Podziemna była szlachetna, bez kompromisów, bez uległości, jaka teraz charakteryzuje wiele osób. Dla wygody, dla pieniędzy i kariery tacy ludzie będą ulegli nawet wobec wrogów. Tego nie było w czasie okupacji niemieckiej.
Co innego pod okupacją sowiecką, która zniewalała ludzi duchowo. W czasie okupacji niemieckiej Polacy byli bardzo solidarni, wzajemnie sobie pomagali, nie żądając niczego w zamian. To było naprawdę wzniosłe i piękne. Może dlatego że byliśmy wychowani w innej Polsce, w Polsce prawdziwie niepodległej, z patriotycznym szkolnictwem.

Pani pokolenie otrzymywało ten sam przekaz wartości w domu, w szkole, w Kościele. Nie było żadnego dysonansu, niebezpiecznego chaosu. Na takiej glebie rosły piękne charaktery?
- Byliśmy przygotowani do tego przez szkołę, dom i przez Kościół. Patriotyzm wpajano nam od dziecka. Mało tego, dlaczego nasi rodzice byli tak patriotycznie wychowani? Bo w czasie rozbiorów, mimo niewoli, zachowano patriotyzm w rodzinach.

Co nie udało się zaborcom, tego w dużej mierze dokonali komuniści, niszcząc najbardziej żywotną tkankę wspólnoty narodowej.
- Na początku jeszcze panowała gra pozorów - Bierut chodził do kościoła, zachowano flagę biało-czerwoną, hymn "Jeszcze Polska nie zginęła". Stwarzano fasadę niepodległości i dlatego to było takie trujące dla Narodu.

Uważała Pani PRL za swoją ojczyznę?
- To były rządy ludzi zniewolonych przez Sowietów, a żaden człowiek zniewolony przez jakąkolwiek dyktaturę nigdy nie będzie dobrym patriotą. Nie potrafi nim być. Dla niego nie będzie najważniejsze dobro Narodu, tylko dobro partii. Nie mogę uznać, że PRL to była Polska niepodległa, bo to nie była Polska dla Polaków, tylko dla partii - dla PZPR. Nie utożsamiam się z PRL, ale nie potrafię się też utożsamić z III RP, bo jeśli sądownictwo nie jest niezawisłe, to nie żyjemy w państwie prawa. A z taką Polską się nie utożsamiam.

Gdzie szukać nadziei na odrodzenie?
- Tylko w młodzieży. Widzę, że młodzi szukają autorytetów, chcą poznać prawdziwą historię, łakną wiedzy, której nie otrzymują od nauczycieli. Niestety, wiele rzeczy jest wciąż zablokowanych, wystarczy wziąć do ręki podręczniki szkolne. Jeżeli młodzieży nie nauczy się prawdziwej historii, miłości do Ojczyzny, to trudno wymagać, żeby potem zachowywała się inaczej, niż to widzimy.

Mówi Pani o młodzieży... Nie zapominajmy jednak o tych, których krzywd nie naprawiono do tej pory. Odchodzą już ostatni rówieśnicy tamtej Polski z 1918 roku. Co można dla nich zrobić?
- Oczekujemy pochylenia się nad tymi ludźmi skrzywdzonymi, wyciągnięcia pomocnej ręki. Bardzo często osoby te są inwalidami, ale nie stać ich na leki. Ja np. nie wykupuję recept, bo nie wystarcza mi pieniędzy. Mieliśmy różne zniżki i to wszystko nam odebrano. Jesteśmy starzy i niepotrzebni.

Zawsze szła Pani pod prąd?
- Tak. W firmie, w której pracowałam, kiedyś namawiali mnie, żebym koniecznie poszła na pochód pierwszomajowy. "Panie dyrektorze, czy pan mnie widzi na pochodzie?" - zapytałam. Zaczął się śmiać. Moja zdecydowana postawa budziła u ludzi szacunek, nigdy nie znalazłam się w dwuznacznej sytuacji. Ale po 1989 r. zagubiłam się. Uważałam, że Wałęsa to wielki patriota, głosowałam na niego, nie przeszkadzało mi, że nie ma wykształcenia, że to taki chłopek-roztropek, a nawet uważałam, że to może lepiej. Szanowałam polskich chłopów, bo oni nie byli ulegli. Myślałam więc, że postać Wałęsy symbolizuje to, co najlepsze w Polaku. Ale zawiodłam się. To bardzo boli...

W latach 90. wystąpiła Pani w obronie pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. W tym przypadku nie było zawodu?
- Uważałam płk. Kuklińskiego za wielkiego bohatera. Na spotkaniu z nim w siedzibie "Tygodnika Solidarność" powiedziałam, że mój ojciec byłby dumny, gdyby miał takiego syna jak on. Bardzo się wzruszył... Pułkownik wykazał heroiczną odwagę, stając sam jeden naprzeciw takiego ogromu zła. Patrząc na niego, widziałam mego ojca, bo on też stał samotnie, przeciwstawiając się złu. Przecież ubowcy powiedzieli, że gdyby podpisał odezwę do WiN [V Komenda WiN - struktura stworzona i kontrolowana całkowicie przez UB - wyj. red.], ocali życie. Ale ojciec kategorycznie odmówił. Podczas ostatniego widzenia z mamą powiedział: "Odmówiłem współpracy, dlatego mnie skazali". Uważam, że ofiara pułkownika Kuklińskiego była nawet większa od ofiary mego ojca, bo on stracił swoje życie, a pułkownik widział, jak zamordowano mu synów. To straszne i nieludzkie. Bardzo mu serdecznie współczułam. Widziałam w nim nie tylko bohatera, ale i męczennika.

Z obrony płk. Kuklińskiego wyrosła znajomość ze Zbigniewem Herbertem? Widzę tu kilka listów poety do Pani...
- Ponieważ Zbigniew Herbert w "Tygodniku Solidarność" ujął się za Kuklińskim, więc napisałam do niego list z wyrazami solidarności. Dla mnie papierkiem lakmusowym stosunku do patriotyzmu i wartości człowieka był zawsze stosunek do płk. Kuklińskiego. Podam przykład. W kole naszych partyzantów wileńskich chciałam zbierać podpisy w sprawie rehabilitacji pułkownika, ale napotkałam opór. Koledzy powiedzieli, że to był zdrajca. To z kim ja mam do czynienia? A to byli wszystko zbowidowcy. Taka jest prawda. Odsunęłam się od nich. Wydaje mi się, że człowiek dwulicowy jest zdolny do wszystkiego. Zawsze mówiłam, że wolę PZPR niż Unię Wolności, bo wiedziałam, że komuna to wróg i nie podszywa się pod przyjaciela. A UW udaje prawicę, a tak naprawdę to oni są przeciwko Polsce. Zawsze miałam takie poglądy: twarde, zdecydowane. U mnie nie ma albo - albo, tego nauczył mnie ojciec. Uważam, że największą szkodę robią ludzie ulegli, tacy, którzy niby są za, dodają jednak: "ale" ... To jest bardzo niebezpieczny gatunek człowieka.

Pani Mario, Pani i Zbigniew Herbert jesteście z tych, "co mają tak za tak - nie za nie - Bez światłocienia...". Do ducha poezji Norwida odwoływała się też przysięga Armii Krajowej, w której Pani służyła w czasie wojny.
- To stało się tak jakoś samo. W domu, w którym mieszkaliśmy w Kolonii Wileńskiej przy ul. Wodnej, urządzono punkt sanitarny. Przywożono tu w czasie okupacji niemieckiej rannych żołnierzy AK, a także takich już podleczonych w innych punktach. Mój szwagier odwoził ich potem do lasu. Po maturze, którą zrobiłam na tajnych kompletach, zostałam w 1943 r. zaprzysiężona w AK jako sanitariuszka.

Ojciec wiedział o tym? Bo Pani na pewno nie znała jego okupacyjnej działalności?
- Rzeczywiście, nie miałam pojęcia, czym się zajmuje. Wiedzieliśmy tylko wszyscy, że był w AK i że jako pułkownik musiał piastować jakieś znaczące stanowisko. Nie bardzo chciano nas w to wtajemniczać, żeby w razie aresztowania nie stwarzać niebezpieczeństwa. Ale myśmy na to wcale nie zważały.

W czasie akcji "Ostra Brama" była Pani w Wilnie?
- Pracowałam jako sanitariuszka w Kolonii Wileńskiej w szpitalu polowym urządzonym w szkole podstawowej. Tam przywożono rannych żołnierzy, nie tylko akowców. Dostałam pod opiekę dwóch pacjentów: ranną Rosjankę z Armii Czerwonej, która zachorowała na tężec, i 18-letniego Niemca, chorego na odrę. Pamiętam go jak dziś, majaczył, a gdy odzyskał przytomność, poprosił, żeby go nie wydawać w ręce Rosjan. Został gdzieś ukryty, Polacy to potrafią... Po aresztowaniu "Wilka" [ppłk Aleksander Krzyżanowski "Wilk", komendant Okręgu Wileńskiego AK - wyj. red.] przez Sowietów dostaliśmy cynk, że trzeba likwidować szpital, żeby nie wywieźli nas na Kołymę. Boże, jak nam było smutno, chłopcy płakali, chowali orzełki z czapek.

Poznała Pani uczucie strachu podczas okupacji?
- Pamiętam, że tylko raz się przestraszyłam. W czasie akcji "Ostra Brama" gotowaliśmy też jedzenie i zawoziliśmy picie dla żołnierzy 3. Brygady Wileńskiej AK "Szczebca" w Kolonii Wileńskiej. Trzeba było biec z garami z gorącą zupą lub z wodą pod kulami. Wskakiwaliśmy więc do lejów po bombach, a odpryski latały górą. Wtedy jednak się nie bałam. Ale jednego dnia kazali mi iść do studni, żeby przynieść wody dla partyzantów. Wzięłam więc wiadro i poleciałam. Raz przyniosłam, potem drugi. Niemcy widocznie mnie zauważyli, bo puścili serię kul, które rozrywały się, wybuchając ogniem. Wtedy autentycznie się bałam. Ale w takich chwilach człowiek dostaje jakiejś wielkiej siły. Mogłam rzucić to wiadro, bo było już przedziurawione, ale dobiegłam z nim do lasu. A tam tylko liście się sypały od kul. Żadna mnie nie trafiła...

Chciała Pani wypełnić rozkaz?
- Tak, bo jakże nie przynieść chłopakom wody?

Ojciec byłby zadowolony...
- W ogóle nie rozmawiał z nami o konspiracji. Kiedy przyjechał pierwszy raz do Wilna w czasie okupacji niemieckiej, spotkaliśmy się, ale za drugim razem już nie. Wtedy Niemcy aresztowali mamę, straszyli, że córki też wezmą, więc ukrywałyśmy się z siostrą. Niemcy mamę wypuścili, widać nie skojarzyli jej nazwiska jako podejrzanego. Natomiast gdy Wilno zajęli po raz drugi Sowieci, aresztowali mamę w czasie, gdy w Moskwie trwał proces szesnastu. Tam zostało wymienione nazwisko mojego ojca. Wtedy już bałam się, że Sowieci jednak skojarzą mamę i ją aresztują. I tak się stało. Dziwne, ale w nocy moja mama śniła, że dom jest otoczony przez ludzi w sowieckich czapach wojskowych. Zrobili nam rewizję, a ja wcześniej na prośbę kolegów z AK ukryłam w piwnicy przy werandzie broń. Człowiek, który kazał mi otworzyć klapę, spojrzał w głąb i... Powiedział, że mogę zamknąć. To niemożliwe, musiał zauważyć broń, a mimo to udał, że tam nic nie ma. To było coś niesamowitego. Z kolei mama opowiadała, że spotkała go w więzieniu, gdy prowadzono ją na przesłuchanie. Uśmiechnął się. W protokole z rewizji w naszym domu napisał, że nic nie znaleziono. Poszłam wtedy do Ostrej Bramy, do Matki Bożej, by błagać o uwolnienie mamy. Rzadko człowiek potrafi się dobrze modlić, ja w każdym razie nie umiem. Muszę mieć jakieś wzruszenie. Taka była wtedy moja modlitwa. I nikogo nie wypuszczono, tylko moją mamę i ciotkę. Nikogo z Kolonii Kolejowej, bo tam był szpital, dowództwo AK. Wuja Staszka wywieźli aż na Kołymę. Gdy szykowaliśmy się do wyjazdu z Wilna, poszłyśmy na ul. Subocz, gdzie miał mieszkać ten nieznajomy. Moja mama spotkała go i powiedziała: "Dziękuję panu". Nie wiem do tej pory, kto to był.

Pan Bóg posyła dobrych ludzi, nie patrząc na narodowość. Panie były już zagrożone aresztowaniem podczas pierwszej okupacji sowieckiej?
- Byłyśmy na liście, już mieli nas wywieźć, tuż przed wkroczeniem Niemców w 1941 roku. Mama przyszła z pracy, ja wcześniej zapakowałam rzeczy, porobiłam toboły. Mama jednak powiedziała, że nigdzie nie pojedziemy. Pamiętam, czytałam wtedy "Księgę z San Michale" Axela Munthego, zabrałam książkę, jasiek, koc i do lasu. Było lato. Gdy Sowieci przyszli po nas, nikogo nie zastali, więc poszli. Sąsiedzi nam o tym powiedzieli, a poszłyśmy zanocować do cioci. Zaraz potem weszli Niemcy. Jakoś nam się udało.

Szczęście sprzyjało nie tylko wtedy...
- Tak, wojna jakoś nas ciągle oszczędzała. Najgorsza jednak była druga okupacja sowiecka. Bardzo dużo chłopców z AK zostało w lesie. Razem z moją koleżanką Reginką jeździłyśmy do Paciun koło Mejszagoły, woziłyśmy tam bandaże, opatrunki, leki. Prawie wszystkich tych chłopców rozstrzelali Sowieci. Spotkałam się ze strasznym okrucieństwem - dobijali rannych, bezwzględnie mordowali żywych. Właściwie z takim okrucieństwem spotkałam się dwa razy. Pierwszy raz w 1939 r. w Brzeżanach, gdy na moich oczach, wówczas 14-letniej dziewczynki, Ukrainiec zabił siekierą staruszkę. To był dla mnie wstrząs, nie mogłam spać po nocach. Byłyśmy przygotowane, że z nami stanie się to samo. Mama miała pistolet, by w razie czego nas zastrzelić, żeby nie dopuścić do gwałtów. Cieszyliśmy się, jak przyszła armia sowiecka, bo ustały wszystkie mordy. Dziwne, do Sowietów nie mieli pretensji, a do Polaków tak. Litwini też mieli pretensje, a przecież nie byli w Wilnie prześladowani, mieli swoje szkoły, mimo że stanowili tylko 0,3 proc. mieszkańców.

Żal było wyjeżdżać z Wilna po wojnie?
- Nie, opuszczałyśmy miasto w panice, bo naprawdę bardzo bałyśmy się o swój dalszy los. Mamę wprawdzie wypuszczono z więzienia, ale nie wiadomo było, na jak długo. My z siostrą w każdej chwili też mogłyśmy spodziewać się aresztowania. Przekraczając granicę, nie wiedziałam, że za parę lat znowu u nas w domu będzie kocioł. Zrobi go UB tuż po aresztowaniu ojca. Śmiałam się, bo naprzeciwko mieszkała rodzina żydowska, ciągle przychodzili coś pożyczyć od nas. Ubowiec jednak nikogo z nich nie wpuścił, mówiąc, że zaraz przyjdzie tu 40 Żydów i nie będzie gdzie spać. Przyszedł też 7-letni synek przyjaciółki mojej mamy, wywieziony z Rosji. Ubowiec wziął go mocno za ramię, ale chłopczyk ugryzł go w rękę. Wypuścił go, a mały szybko uciekł i zaraz zawiadomił innych, co się u nas dzieje.

Czy ojciec spodziewał się aresztowania?
- Tak, przecież cały czas po powrocie z Syberii za nim chodzili.

Za Panią też. Z odtajnionych dokumentów bezpieki wynika, że zaciągnięto kontrolę nad całą rodziną generała.
- A ja dostałam z IPN zaświadczenie, że nie byłam pokrzywdzona.

To kto był?
- Nie wiem. Wałęsa był pokrzywdzony, a ja nie. Odwołałam się od tego pisma, argumentując, że przecież byłam śledzona, przeglądano naszą korespondencję. Teraz IPN mówi, że nie ma mojej teczki, ani mamy, ani mojej siostry. Żadna z nas nie była pokrzywdzona! A wie pani, jak rozmawiałam z Wałęsą?

Nie. Domyślam się, że rozmowa mogła być burzliwa.
- W czasie otwarcia sali wystawienniczej IPN w Gdyni, której nadano imię mego ojca, podeszła do mnie pani, która przedstawiła się jako dyrektor biura prezydenta Lecha Wałęsy. Powiedziała, że pan prezydent chciałby się ze mną spotkać. Odmówiłam. Po powrocie do domu telefon: " - Tu mówi Wałęsa. Dzień dobry pani. Pani zabrania czcić pamięć swego ojca. - Komu? - Mnie. - Nic podobnego, kto panu to powiedział, proszę bardzo. - Ale odmówiła pani spotkania ze mną. - I w dalszym ciągu odmawiam. - Ale ja panią zapraszam na kawę. - Nie skorzystam z zaproszenia. - Dlaczego? - Bo mam o panu nie najlepsze zdanie. - Dlaczego? - Chce pan wiedzieć, dlaczego? Za obalenie rządu Jana Olszewskiego. To było zrobione w karygodny sposób. - Pani mi zazdrości! - Czego? Wyrzutów sumienia? - Pani uprawia warcholstwo. - Dziękuję za rozmowę" - zakończyłam. Zawsze mówiłam i mówię prawdę. Mój ojciec mnie uczył tego od małego dziecka. Tego się trzymam.

"Można go złamać, ale nie można go zgiąć" - taki napis widnieje na tablicy ku czci generała "Nila" w gdańskim IPN. Nie byli w stanie złamać go nawet komuniści?
- Poszłam do adwokata Jerzego Meringa, żeby złożył apelację po wyroku śmierci orzeczonym przez sąd wojewódzki. Powiedział: "Ach, to jest taki mocny człowiek, takich ludzi nam potrzeba". "Do czego?" - zapytałam. "Nam, do partii". Poproszony o napisanie odwołania od orzeczonej kary śmierci Mering stwierdził, że... to jest właściwie bardzo dobry wyrok (!), bo inaczej ojciec musiałby gnić w więzieniu do końca życia. "Życzę panu z całego serca takiego samego wyroku" - powiedziałam. I proszę sobie wyobrazić, podobno w Izraelu, dokąd wyjechał po 1956 r., miał proces o zabójstwo...

Nie rezygnuje więc Pani mimo zawodów i trudności, by nie tylko "sprawa generała 'Nila'" znalazła wreszcie finał, ale i Polska wybiła się wreszcie na duchową wolność?
- W zasadzie są to raczej marzenia, ponieważ wiem, że nie doczekam ich realizacji. Marzy mi się Polska, której aparat sprawiedliwości jest czysty i godny najwyższego szacunku i zaufania. Tego rodzaju instytucja powinna być fundamentem państwa prawa. Chciałabym bardzo, abyśmy my, Polacy, wybierali sobie na autorytety osoby według własnego rozeznania, a nie opierali się na opinii podpowiadaczy. Niestety, środki masowego komunikowania, oprócz Radia Maryja, Telewizji Trwam, "Naszego Dziennika", "Niedzieli", "Naszej Polski", są w dalszym ciągu w dyspozycji ugrupowań libertyńskich. Wszystko się rozpływa, bo nie mamy mediów. Nic się nie poprawi ze świadomością Polaków, jeżeli nie odzyska się telewizji. Jedna Telewizja Trwam wszystkiego nie zrobi. Gdybym miała pieniądze, zaraz bym coś uruchomiła, ale mam 1500 zł emerytury. Jest to bardzo smutne, albowiem nie widzę ani chęci, ani woli do zmiany tego stanu rzeczy. Dlatego nikłe są moje nadzieje na osądzenie mordu sądowego na moim ojcu oraz na ustalenie miejsca jego zagrzebania. Myślę, że mojemu ojcu należy się od rodaków godny pochówek.

Miejsce spoczynku ciała "Nila" pozostaje wciąż nieznane. Po 1989 r. zostawiono w spokoju osoby, jak naczelnik więzienia na Mokotowie Alojzy Grabicki, które z całą pewnością miały wiedzę na ten temat.
- Ja przypuszczam, że ciało ojca oddano do prosektorium.

Tak jak stało się prawdopodobnie ze słynnym Józefem Kurasiem "Ogniem"?
- Komuniści nie chcieli, żeby pozostał jakikolwiek ślad po polskich patriotach. Wprawdzie ks. Józef Maj z parafii św. Katarzyny na Służewie w Warszawie otrzymał relację pewnej pani, która ekshumując nocą szczątki swego zamordowanego przez UB męża, miała rozpoznać w dole śmierci mego ojca. Jednak nie wierzę, aby w nocy mogła go zidentyfikować, i dlatego wkładam tę opowieść między bajki.


Dziękuję za rozmowę.
Małgorzata Rutkowska